Od Zobten do Sobótki (fragment wspomnień)
Hans-Georg Anders
Spotkanie
Dzieci i seniorzy podobnie chodzą po górach. Co chwila zatrzymują się i rozglądają. Potrzebują odpoczynku. Tak było, kiedy wchodziłam na Ślężę z sześcioletnią dziewczynką i czteroletnim chłopcem. Musieliśmy ciągle przystawać. Podobnie jak wchodzący niemal równolegle starszy Pan ze swoją córką. Nasze drogi przecinały się, wypadało poddać się czemuś, co Amerykanie nazywają small talk. Od słowa do słowa, zaczęła się rozmowa. I trwa do dziś, listownie, telefonicznie.
Hans-Georg Anders urodził się w 1928 roku w Zobten (dziś: Sobótka). Tuż po wojnie opuścił to miejsce, jak niemal wszyscy Niemcy. Ale nigdy stąd nie wyjechał. Trochę jak Mickiewicz z Litwy. Ten sentyment można było wyczuć po kilometrze wspólnej, zupełnie przypadkowej, wędrówki na szczyt Ślęży. Nie chcę powiedzieć, że znał każde mijane drzewo, ale każdy mijany kamień już tak.
Zachęciłam go do napisania wspomnień. Jak się okazało – skutecznie, bo po kilku tygodniach przyszedł list z pierwszą częścią w języku niemieckim i z tłumaczeniem na angielski. Pan Anders jest anglistą, uczył w szkole.
Kolejne części wysyłał już tylko w języku oryginału. Przyrastały szybko, co parę tygodni kilka kolejnych kartek. Razem 129 stron.
To, co ustaliliśmy podczas wspinania się na Ślężę, zostało po części zrealizowane. Narracja pamięci powstała.
Tekst został przetłumaczony przez Michała Skrzypka. Ustaliliśmy, że tłumaczenie i redakcja naukowa będą częścią jego pracy licencjackiej. Pracował z wielką dokładnością i narastającym zainteresowaniem. Obronił się z wyróżnieniem.
Poniższy fragment opowiada o pierwszych powojennych miesiącach w Sobótce, choć wojna zaczynała się tu wtedy, kiedy dla innych się kończyła.
Na początku lat czterdziestych Hans chodził do gimnazjum Zwinger we Wrocławiu. Lekcje odbywały się wówczas w budynku położonym przy nieistniejącej już dziś uliczce między Sonnenstrasse (ulica Pawłowa) a Breslau Freiburger Bahnhof (Dworzec Świebodzki). W połowie lat czterdziestych szkoła przestała działać, a Hans wraz z rodzicami i siostrą próbowali rekonstruować swoje życie w Sobótce. Przez parę miesięcy.
W sensie symbolicznym Hans nigdy nie wyjechał z Dolnego Śląska – pasjonuje go historia tego miejsca, stare mapy, perfekcyjnie posługuje się polskimi i niemieckimi nazwami. Kiedy był ostatnio we Wrocławiu, zorientował się, że niedaleko musi być Kinder Zobten (Mała Sobótka), niewielka górka położona w Parku Grabiszyńskim. Poszliśmy tam. To była zaprawa przed następnym dniem, kiedy miał zamiar wejść ze swoją córką Elisabeth na Ślężę. W kolejnym dniu musieli już wracać do Westfalii.
Moje dzieci mówią o nim Hans Christian Andersen. Rzeczywiście jest kimś ze świata baśni.
Urszula Glensk
Wpis z kalendarza:
„25 maja 1945 roku: ludność Sobótki powraca z Kudowy”
Większa część obywateli Sobótki powróciła – oczywiście pieszo – pod przewodnictwem burmistrza Schnabela. Nakazał, aby kolumny wozów i rzesze piechurów czekały na drodze od strony Strzegomian, koło tego, co zostało z posesji Franza Fischera, zaś sam z grupką „zwiadowców” poszedł do miasta ocenić sytuację: „Czy utworzono w mieście sowiecką komendanturę? Czy trzeba się tam zameldować?”.
Moja siostra Marianne, która mieszkała z rodzicami w Kudowie od kwietnia 1945, należała właśnie do takich „zwiadowców”. Ponieważ nasz dom był dość blisko od miejsca postoju transportu, Marianne zaraz przy nim była. Szarpnęła za klamkę, jednak drzwi były zamknięte. Spróbowała więc u Josefa Rothera – z tym samym skutkiem. Gdy wracała zrezygnowana, akurat wyszedłem przed dom. Można się domyślać, jak wielką czułem radość: nie mieliśmy o sobie żadnych wiadomości od przeszło czterech tygodni. Ostatni list wysłałem jeszcze z jednostki RAD w czasie wojny – z zupełnie innego świata! Radość była tym większa, że wraz z Marianne powróciła mama.
Nasz dom przetrwał wojnę prawie bez szkód, tak jak większość budynków w górnej części Sobótki. Wyleciało kilka szyb, brakowało trochę dachówek, ale cóż to w porównaniu ze zniszczeniami w dolnym mieście? Wewnątrz wyglądało jednak jak po „wojnie siedmioletniej” i potrzebowaliśmy wielu dni, żeby uprzątnąć chociaż w połowie. Brakowało mnóstwa rzeczy, w tym mojego roweru i skrzypiec oraz rajtarskiego pistoletu i ładownicy, pamiętających jeszcze wojny śląskie[1]. Broń tę rodzice znaleźli w ziemi zaraz po nabyciu domu w 1929 roku[2], a ja używałem jej potem w trakcie zabawy w Indian. I tak nie dało się z tego strzelać… Meble zostały wszystkie, z fortepianem włącznie. Dostaliśmy za niego potem kawałek wołowiny.
Ogród zasłoniły wysokie pokrzywy, a wzdłuż płotu posesji sąsiada Georga Klosego ciągnął się rząd dziesięciu dołów strzeleckich. Najwyraźniej zaraz po szturmie na początku maja Rosjanie musieli się u nas w ogródku okopać i tu oczekiwali na niemieckie kontrnatarcie. W dołach leżały jeszcze porozdzielane części naszych materaców, znalazłem też parę granatów. Jabłonka była rozdarta, najprawdopodobniej właśnie z powodu ostrzału z granatnika.
W jednym z dołów była usypana pryzma ziemi. Kiedy chciałem ją wyrównać, okazało się, że leżał pod nią martwy rosyjski żołnierz. Pochowaliśmy go pod murem miejskim.
Co do naszych odczuć, to muszę przyznać, że czuliśmy się… „uwolnieni”! Całkiem bezpiecznie moglibyśmy sobie teraz słuchać BBC, tyle że nie mieliśmy już żadnego radia. Nie było obowiązku szkolnego – nie było bowiem szkół!
Nasze myśli krążyły przede wszystkim wokół pytania „Co będziemy dzisiaj jedli?”, „Jak się nasycić?”. Prośba do Stwórcy: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” stała się bardzo aktualna i do bólu rzeczywista, bowiem chleb stał się niemal nieosiągalnym rarytasem. Stodoły w czasie walk spłonęły, a wraz z nimi zapasy zbóż. Mięso? Nie do pomyślenia! W lutym, gdy zbliżał się front, chłopi rozwiązali bydło i wygnali je ze stajen. Wtedy była zima, teraz wszędzie leżały zwierzęce trupy. Czasami trzeba było zabić konia, ustawialiśmy się wtedy w kolejkę przed zakładem rzeźnika Schadecka na Bergstrasse 5. Kto zjadłby wcześniej koninę? Ratowały nas też stare ziemniaki, które wciąż leżały w piwnicach. Dzięki garstce mąki i kopru z ogródka mama „wyczarowywała” nam posiłki. Na szczęście pojawiły się już pomidory, ogórki i owoce w ogrodzie; wszystko to pozwalało zaspokoić głód. Doskonale pamiętam, w jaki sposób po raz pierwszy po wojnie najadłem się do syta: w Hubertushofie[3], około 12 kilometrów za Sobótką, była najbliższa cukrownia. Tam składowano wysuszone wysłodki buraczane[4]. Kobiety (mężczyźni musieli pracować) chodziły pieszo z wózkami i przyciągały w ten sposób pełne worki. Gotowano z tego syrop buraczany. Pewnego dnia mama nasmażyła placków ziemniaczanych, które zjedliśmy polane syropem. Spałaszowałem szesnaście sztuk! Sensacją był jednak pierwszy tłuszcz: olej rzepakowy! Na polach Rogowa zakwitł rzepak. Właścicieli nie było i nikt nie zadbał o zbiory. Nikt, poza kobietami, które wyposażone w wózki, pałatki i worki udawały się do tej wioski, gdzie wyrywały rzepak z ziemi rękoma, następnie otrząsały owoce żółtej rośliny do pałatek. Mełły wszystko na miejscu, niczym w epoce kamienia łupanego. Rzepakowe kuleczki rozdrabniano potem w domu w młynku do kawy, następnie ogrzewano nad parą w płóciennym woreczku, by w końcu wycisnąć jego zawartość w prasie do bielizny. Wtedy zaczynała płynąć złotożółta oliwa. Teraz mogliśmy nawet przysmażyć ziemniaki! Pamiętam, że do tego, co pozostało w prasie, mama dodała odrobinę mąki i sporo syropu buraczanego, następnie upiekła z tej masy ciasto. Z początku smakowało dosyć osobliwie, ale naprawdę można było się najeść!
W myśl starego powiedzenia, że „potrzeba uczy się modlić”, na nabożeństwach było bardziej tłumnie niż w czasie wojny. Ponadto niektórzy dawni towarzysze partyjni przekonali się, że Hitler nie był znowu taki największy. Pod koniec maja chodziliśmy już na majówki do leśnej kapliczki, a niedzielne msze odprawiane były przez proboszcza Machunze i kapelana Thönelta w nieznacznie zniszczonym kościele św. Anny.
Wodociągi w Sobótce w większej części pozostały nietknięte, więc nie było problemów z piciem: mięta rosła w ogródku, liście lipy na drzewach. Dostawy prądu także wznowiono dosyć szybko. Mimo to szalał tyfus i czerwonka. Nie było żadnego lekarza, ludzie leczyli się sami węglem. Również tata zachorował na czerwonkę, po chorobie ważył zaledwie 55 kilogramów.
Ton w mieście nadawali teraz komuniści. Było to kilku nieszkodliwych, starszych ludzi, którzy zostali upoważnieni do reprezentowania władz przez rosyjskie zwierzchnictwo[5]. Jako symbol swojej rangi nosili na ramionach czerwone opaski, pamiętam, że do każdego zwracali się per „ty”. Naturalnie dotychczasowy burmistrz – Schnabel – nie miał już za wiele do powiedzenia, władzę sprawował Niemiec (?) znad Wołgi, o nazwisku – o ile dobrze sobie przypominam – Marcinkowsky[6].
Pewnego dnia ogłoszono postanowienie o powszechnym obowiązku pracy. Wszyscy mężczyźni musieli stawić się na rynku. Kolega z WPZ, Hubertus Sandmann, którego ojciec był murarzem, poradził mi, żeby dołączyć do ekipy murarskiej. Tak też uczyniłem i zostałem pomocnikiem na budowie. W końcu i tak nie uruchomiono jeszcze żadnej szkoły.
Już w czerwcu przybyli do miasta pierwsi Polacy[7]. Najpierw były to zalążki polskiej administracji wraz z milicją, następnie ludność wiejska z zagarniętego przez Rosjan wschodu. Któregoś dnia stanął u nas w progu młody człowiek w milicyjnym mundurze. Był to Henryk Majczyk, który wyjaśnił, że od teraz jest panem w tym domu. Bogu dzięki nie miał rodziny, wiec zajął jedynie salon i pokój obok. Naszej czwórce pozostały zatem do dyspozycji dwie sypialnie i kuchnia.
Do państwa Klose wprowadził się za to spokojny, starszy człowiek z rodziną. Przyszedł do nas kiedyś i próbował porozmawiać z tatą, ale były z tym trudności, ponieważ tata nie mówił po polsku, a „pan” od sąsiadów znał tylko kilka zwrotów po niemiecku.
Wszelkiego rodzaju magazyny i składy były konfiskowane, a następnie dozorowane przed grabieżą. Dotyczyło to także inwentarza: ostatnich dziesięć krów mlecznych umieszczono w stajni Maksa Scholza w dolnej części Reichenbacherstrasse. Nocami musiały być pilnowane… przez Niemców! Każdy człowiek był zobowiązany do odsłużenia swojej „nocki”.
Dużym problemem był brak odzieży. Domy były doszczętnie splądrowane, a tego, co przetrwało (tak jak w naszej zakopanej skrzyni), nie nosiliśmy, żeby nie wzbudzić podejrzeń u naszych nowych „panów”. W pracy już w ogóle musiałem wyglądać jak włóczęga. Tym bardziej zdumiałem się, gdy polski burmistrz zaproponował mi nawet krzesło, kiedy wniosłem mu wapno czy cement z magazynu.
Wpis z kalendarza:
„29 czerwca 1945: Sobótka będzie ewakuowana!”
Nie wiedzieliśmy niczego o efektach postanowień podjętych w Poczdamie, nie mieliśmy też radia, a gazety jeszcze się nie ukazywały. Tego dnia milicjanci chodzili od domu do domu i nakazywali ludziom niezwłoczne stawienie się na rynku w celu wymarszu na zachód. Wyruszyliśmy więc z tatą (mama z Marianne były w Kudowie), ciągnąc ręczny wózek wypełniony najpotrzebniejszymi rzeczami. Nagle z tłumu wyłonił się Hubertus Sandmann, z którym pracowałem na budowie, i powiedział, że murarze będą jeszcze w Sobótce potrzebni, wobec czego nie podlegają obowiązkowi opuszczenia miasta. Odetchnąwszy z ulgą, wróciliśmy do domu. Nocą wróciły też mama i Marianne, bardzo zaniepokojone, ponieważ dowiedziały się po drodze, że wszystkich Niemców wypędzono! Oczywiście obie nie posiadały się z radości, że mimo wszystko wciąż jesteśmy w domu.
Po około tygodniu pierwsi „wypędzeni” wrócili do miasta. Milicyjna eskorta gnała ich na zachód od wioski do wioski. Pewnego poranka okazało się, że… straże zniknęły! Zawrócili więc i powoli, z olbrzymim wysiłkiem, doszli do Sobótki. Swoje domy zastali splądrowane.
Wpis z kalendarza:
„10 sierpnia 1945: Klaus Klar zginął na minie”
Z obu stron Czarnej Wody, pomiędzy Sobótką i Rogowem, od połowy lutego do maja miały miejsce najcięższe walki. Łąki po obu stronach rzeczki zaminowano i w tym obszarze dochodziło tuż po wojnie do wielu tragedii. Ofiarami byli zarówno Polacy, jak i Niemcy, tak jak Klaus, zaledwie czternastoletni chłopiec.
Któregoś dnia szliśmy w grupie do pracy. Taszczyliśmy, jak zawsze, wózek ze sprzętem i cement wraz z wapnem. W pewnej chwili jakiś milicjant skierował nas jednak w kierunku „granicy” (tak nazywaliśmy płynącą pomiędzy Sobótką a Rogowem Czarną Wodę), aby ratować kogoś, kto wszedł na minę. Zważywszy na to, że podobnych ładunków zakopuje się więcej niż jeden, akcja ta była niebezpieczna dla naszego życia. Obróciliśmy więc wóz tyłem na przód i manewrując dyszlem posuwaliśmy się do przodu. W ten sposób w razie spotkania miny w powietrze wyleciałby wóz, nie my. Na nasze szczęście ktoś już pomógł ofierze (jakiemuś Polakowi) i nie musieliśmy zapuszczać się dalej w ten niebezpieczny rejon.
Pamiętam, jak kiedyś latem ktoś zawołał mnie na ulicy. To był Johannes Schote, kolega ze szkoły i późniejszy kompan z baterii przeciwlotniczej. Leżał w furmance na sianie i na powitanie pomachał mi kikutem nogi. Okazało się, że Johannes przeżył służbę w naszym Heimatflaku we Wrocławiu bez większych ran. Nie chciał trafić do sowieckiej niewoli i wraz z dwoma towarzyszami, Grunertem i Eberhardem Schmidt-Cassdorfem, wymknęli się z opanowanego przez Rosjan Wrocławia. Dotarli bardzo blisko Sobótki, widzieli już miasto w świetle księżyca, ale przechodząc przez druciany płot stanęli na minach i wylecieli w powietrze. Nie wiedzieli, że ów płot otaczał zaminowany obszar. Eberhardowi się udało i pobiegł do najbliższej wioski po pomoc. Wrócił z taczką, na której chciał przewieźć rannych, jednak tym razem także i on wszedł na minę. Znów dopisało mu wielkie szczęście, ponieważ wybuch miny zniszczył jedynie taczkę. Chłopak ponownie pobiegł po pomoc… i więcej już go nie widziano. Jacyś ludzie przetransportowali Johannesa do rosyjskiego lazaretu, gdzie amputowano mu nogę do kolana.
Najgorsza w tych „polskich czasach” była absolutna niepewność. Człowiek czuł się, jakby stąpał przez grzęzawisko: każdy krok był niewiadomą. Do kościoła św. Anny chodziliśmy najkrótszą drogą, przez promenadę wzdłuż cmentarza (dzisiaj jest to Aleja Św. Anny). Podczas przejścia przez miasto trzeba było się liczyć z tym, że którykolwiek Polak czy Rosjanin mógł Niemca zatrzymać i przymusić go do jakiejkolwiek pracy. Pewnego dnia wtargnęło do naszego (czy jeszcze?) domu kilku milicjantów i pod pretekstem ukrycia broni i radia urządzili rewizję. Tata musiał przerzucić zapas węgla, jaki mieliśmy w szopie. Uczynił to z wielkim trudem, ponieważ w wyniku przejść jeszcze z pierwszej wojny światowej pozostało mu tylko jedno płuco, o chorym sercu nie wspominając. Problem polegał jednak na tym, że pod stertą węgla leżała nasza krócica[8], z której strzelaliśmy latem do szpaków obsiadających wiśnie. Bogu dzięki milicjanci niczego nie odkryli, ale po tym przeszukaniu dom wyglądał tak, jak po naszym powrocie w maju.
Pamiętam, że gdy w moje urodziny siedzieliśmy razem z Franzem Fischerem, Hubertem Adamitzą, Rudolfem Klennerem i Franzem Klose, przyszedł nasz „pan”, Henryk, i wydało mu się, że spiskujemy. Wściekł się bardzo, a że był kompletnie pijany, z wielkim trudem udało nam się go udobruchać. Przypominam sobie, że jak mama zachorowała zimą na grypę, podał jej – jako lekarstwo – szklankę wódki! Innym razem odkrył w rodzinnym albumie fotografię naszego kuzyna, Arthura Andersa, w czarnym mundurze wojsk pancernych. Ujrzeliśmy potem to zdjęcie, a w zasadzie wyciętą twarz, przyczepione do ściany. Okazało się, że Majczyk z powodu czarnego munduru uważał kuzyna Arthura za esesmana. Cóż, gdybym miał jednym zdaniem opisać naszego „pana”, napisałbym po prostu, że był on właściwie nieobliczalny.
Kiedyś stałem w ogrodzie koło płotu od strony domu Klosech. Nagle poczułem za plecami czyjąś obecność. Był to ruski sołdat w mundurze czołgisty. Chwała Bogu, karabin wisiał mu na plecach, ale mimo to nie wiedziałem, co zamierza. Powiedział coś do mnie, oczywiście po swojemu. Po niemiecku rozumiał mniej więcej tyle, co ja po rosyjsku: czyli poza „Wojna kaput, do domu!” absolutnie nic. Nasza rozmowa polegała więc na gestykulacji i domysłach. W pewnej chwili Rosjanin sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął garść machorki. Z drugiej kieszeni wystawała mu „Prawda”. Oderwał kawałek gazety i pokazał mi, w jaki sposób skręcić papierosa. Po chwili zapaliliśmy, można by rzec, „fajkę pokoju”. Jestem bardzo wdzięczny temu „Iwanowi” za ludzki gest. Mam nadzieję, że dobrze mu się powodzi, gdziekolwiek jest – pomiędzy Moskwą a Kamczatką!
Na początku listopada zamknięto większość dawnych „towarzyszy partyjnych”, a przy tym także mojego szefa z budowy Bertholda Sandmanna oraz jeszcze jednego kompana z murarskiej ekipy, Benthuesa, który przed wojną był adwokatem. Z tego, co wiem, w sobóckim areszcie potraktowano zatrzymanych bardzo źle, następnie przetransportowano ich do Wrocławia na Kletschkaustrasse. Pan Sandmann leżał potem długo w szpitalu w Sobótce, z czego przez trzy tygodnie nieprzytomny walczył ze śmiercią. Naszego sąsiada, Georga Klosego, który – podobnie jak tata – nigdy nie był w NSDAP, milicjanci zatrzymali bez podania jakichkolwiek zarzutów. Zwolniono go po trzech dniach. Lepiej nie pytać, w jakim był stanie… Zrozumiałem, że nad Niemcami pojawiło się nieprzewidywalne zagrożenie.
Pomimo nieprzychylnej rzeczywistości próbowaliśmy kształtować nasze życie w wartościowy sposób. W tym celu podejmowaliśmy rozmaite aktywności, związane najczęściej z Domem Św. Ignacego albo kościołem parafialnym.
Pod koniec lata zmieniło się szefostwo naszej ekipy budowlanej. Pojawił się „Błękitek”. Był to młody Polak, który twierdził, że jest inżynierem budowlanym. Zarządzał obiema ekipami, czyli murarską i dekarską. Nie pokazywał się bez szykownego, jasnoniebieskiego kapelusza z weluru, stąd właśnie wzięło się jego przezwisko. Mniej więcej od tego momentu dostawaliśmy nawet wypłatę: 50 złotych tygodniówki, co wystarczało akurat na chleb. Pewnej soboty, czyli w dzień wypłaty, „Błękitek” nie pojawił się w pracy. Po prostu przepadł – z naszymi pieniędzmi!
A jak zakończył się 1945 rok?
Zrealizowaliśmy zlecenie, którego rezultaty widoczne są do dzisiaj. Ale po kolei…
W 1813 roku we Wrocławiu utworzono korpus ochotników[9], którego centrum rekrutacji znajdowało się w zajeździe przy ulicy Schmiedebrücke[10]. Korpusem tym dowodził baron von Lützow[11], a jego formowanie odbywało się w Sobótce. Przed wyruszeniem na wojnę z Napoleonem żołnierze zostali pobłogosławieni w kościele w Górce. Dlaczego nie w Sobótce? Ponieważ nie było u nas jeszcze kościoła ewangelickiego, ale za to sto lat później odsłonięto przy wschodniej ścianie świątyni parafialnej pomnik ku czci wojska Lützowa. Autorem monumentu był wrocławski artysta, profesor von Gosen[12]. Rzeźba przedstawiała modlącego się jeźdźca z korpusu Lützowa[13], dosiadającego nadnaturalnej wielkości dzianeta. Całość stała na granitowym cokole z dwiema tryskającymi wodą lwimi głowami.
Polak kierujący wykonaniem zadania, pan Letwont, zwołał naszą grupę na 31 grudnia[14]. Okazało się, że będziemy rozbierać pomnik. Kiedy udało się tego kamiennego olbrzyma odchylić za pomocą wyciągarek o około 30 stopni, wlazłem po drabinie na górę i założyłem jeźdźcowi pętlę na szyję. Za drugi koniec ciągnęła na dole grupa Niemców, których chłostał przy tym polski nadzorca. Figura powoli zaczęła się pochylać, w końcu z przeraźliwym łoskotem uderzyła o granitowy cokół i roztrzaskała się na kilka części. Tego dźwięku do dzisiaj nie zapomniałem[15].
Pomimo pracy w sylwestra udało nam się jednak powitać Nowy Rok razem. Pamiętam, że Franz Fischer życzył mi… dalekiej podróży.
Zimą na budowach nic się nie działo. W lutym przeszedłem do ekipy dekarskiej, w której pracowali majster Barth, Paul Kluge, Jonas, Alfred Bittner (mistrz blacharski) oraz Huber Adamitza i ja – jako pomocnicy. Pierwszym zadaniem dla tej brygady była reperacja dachu w Domu Strzeleckim[16]. Zlecenie wykonaliśmy brodząc w śniegu. Poza tym nasza praca polegała na naprawianiu uszkodzonych w czasie wojny dachów w domach naszych nowych „panów”. Najciekawszym zadaniem było jednak czyszczenie wnętrza kominów browaru w Górce. Odziani w kąpielówki, z workami na głowach, trzymając miotły z chrustu, posuwaliśmy się wewnątrz komina dzięki uchwytom na samą górę – aż mogliśmy wyjrzeć na zewnątrz z samego wierzchołka. To była ciężka robota, ale dostawaliśmy za to porządny obiad i nawet piwo!
Mam pamiątkę po majstrze dekarskim Barthu: skórzany portfel, którego nadal używam przyjeżdżając na Śląsk. Idealnie pasuje do polskich pieniędzy! Portfel ów dostałem od niego w zamian za sweter Wehrmachtu, który był za duży i na mnie, i na tatę (w ostatnich dniach wojny jakiś żołnierz wymienił go u nas na cywilne łachy). Takie to już były czasy, że kiedy czegoś nie dało się kupić, można było to zdobyć poprzez wymianę.
Najstraszniejsze, co przeżyłem w ciągu tego powojennego roku, zdarzyło się 17 maja 1946. Wracaliśmy około wpół do ósmej z Franzem Fischerem i Peterem Hartmanem z majówki. Koło bramy domu Georga Klosego tłoczyła się grupa ludzi, żywo o czymś dyskutując. Dowiedzieliśmy się, że w rowie obok willi Beyerów leży broczący krwią mężczyzna. Był to „Papa” Kneifel, emerytowany nauczyciel przyrody. Pobiegliśmy natychmiast we trójkę do szpitala po nosze. Nie mogę, wręcz nie chcę opisywać wyglądu naszego starego profesora.
Mały, siedmioletni wówczas Peter Klose opowiedział, że Papa Kneifel siedział sobie na ławce przy promenadzie. Tam napadło na niego dwóch Polaków, którzy go – starego, bezbronnego człowieka – dotkliwie pobili, a potem wielokrotnie ugodzili nożami, następnie wrzuciwszy do rowu – uciekli.
Zanieśliśmy ciężko rannego do szpitala. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy nie chciała nas wpuścić katolicka niemiecka zakonnica, ponieważ nie mieliśmy… pozwolenia od polskiego burmistrza!
Koło 22.30 w wyniku odniesionych ran profesor Kneifel zmarł. Dwaj polscy lekarze, którzy się nim zajmowali, ustalili poza obrażeniami wewnętrznymi 41 ran zadanych przez pchnięcie nożem. Nic mi nie wiadomo na temat schwytania sprawców.
Wojna skończyła się ponad dwanaście miesięcy temu. Nam wciąż nie przysługiwały żadne prawa.
Przekład, opracowanie i przypisy: Michał Skrzypek
[1] Trzy wojny w latach 1740–1763 pomiędzy habsburską Austrią a Prusami Hohenzollernów. W ich wyniku większość Śląska, wraz z ziemią kłodzką, znalazła się w państwie pruskim.
[2] Autor wcześniej pisał, że jego rodzice ów dom odziedziczyli (patrz też: „Willa Partschów”).
[3] Pustków Żurawski, wieś w gminie Kobierzyce, do 1937 r. nazywała się Puschkowa
[4] Produkt uboczny w przemyśle cukrowym, wysłodki znajdują zastosowanie jako pasza dla bydła.
[5] „Do organizacji życia podbitej ludności i zwycięzców konieczne było nawiązanie kontaktu między komendantami radzieckimi w powiatach a przedstawicielami miejscowej społeczności. Często byli to dawni urzędnicy lub ujawniający się gdzieniegdzie niemieccy komuniści i antyfaszyści. Niemieckie zarządy działały w Dzierżoniowie, Ząbkowicach, Kłodzku, Bystrzycy, Wałbrzychu i Kamiennej Górze. Istniała tam nawet niemiecka milicja [...] Zmiany granic nie były jeszcze określone, nie wiedziano o nich lub nie wierzono w nie, a kontakty pomiędzy komendantami i przedstawicielami Niemców łudziły tych ostatnich, że ziemie te stanowią po prostu tereny okupowanych Niemiec. Po zakończeniu wojny Rosjanie mieli odejść na wschód”. M. Ruchniewicz, Dolny Śląsk w latach 1945–2005, [w:] Dolny Śląsk. Monografia historyczna, red. W. Wrzesiński, Wrocław 2006, s. 639.
[6] Niemcy nadwołżańscy byli potomkami zesłańców wywiezionych w głąb carskiej Rosji. Centralnym ich skupiskiem było miasto Pokrowsk (od 1924 r. Engels). W obrębie Związku Radzieckiego utworzyli Autonomiczną Socjalistyczną Republikę Radziecką Niemców Nadwołżańskich (Autonome Sozialistische Sowjetrepublik der Wolgadeutschen), liczącą w 1941 r. ok. 600 tysięcy mieszkańców, z czego dwie trzecie było pochodzenia niemieckiego. Na terenie Polski pojawiali się jeszcze w czasie okupacji, zajmując gospodarstwa po wysiedlonych Polakach. Bogdan Hasiński z Gostynia wspomina to tak: „W 1941 roku zaczęły się masowe wywózki Polaków z miasta i wsi do Generalnego Gubernatorstwa. Na ich miejsce, szczególnie na wsiach, przybywały tabuny brudnych pseudo-Niemców [...] pod koniec 1941 r. zaczęły napływać całe watahy Wolgadeutsche [...] Całe to tałatajstwo było szczególnie wredne, z wszystkimi nawykami ruskiego kraju, w którym się wychowywało. To oni, nie znając nawet dobrze niemieckiego, wyzywali nas „verfluchte Polen” i kopali. Były to szczeniaki w naszym wieku, łażące w takt werbli i trąbek, ubrane w te ich mundurki Hitlerjugend” (B. Hasiński, Wspomnienia z wojny 1939–1945, cz. 4, „Nowa Gazeta Gostyńska” 2009, nr 24, s. 8).
[7] Według oficjalnych danych pierwsi polscy osadnicy przybyli już 28 maja 1945 (
www.sobotka.pl/kalendarium_historyczne, stan na dzień 29 czerwca 2009 r.).
[8] Historyczna broń palna, jej cechą charakterystyczną była krótka lufa.
[9] Freikorps.
[10] Dzisiaj: ul. Kuźnicza.
[11] Ludwig Adolf Wilhelm von Lützow (1783–1834) rozpoczął formowanie swojego freikorpsu 3 lutego 1813 roku w odpowiedzi na odezwę cesarza Fryderyka Wilhelma III. Korpus wyruszył z Rogowa 27 marca 1813 r. Oddział składał się głównie z młodych ludzi, a najbardziej znanym był poeta Theodor Körner, adiutant von Lützowa, który poległ 26 sierpnia 1813 r. (w Sobótce Körner zatrzymał się w domu przy Schweidnitzerstrasse, dzisiaj znajduje się tam tablica upamiętniająca ten fakt). Korpus von Lützowa specjalizował się w działaniach zaczepnych i partyzanckich wobec oddziałów francuskich. Został rozbity w czerwcu 1813 roku, samego dowódcę uznano jednak za bohatera narodowego i najsłynniejszego oficera w czasie wojny z Napoleonem. Barwy korpusu: czarne mundury, czerwone wypustki i złote guziki stanowią dzisiaj barwy narodowe Niemiec.
[12] Theodor von Gosen (1873–1943), rzeźbiarz i medalier niemiecki, profesor Królewskiej Szkoły Sztuki we Wrocławiu (1905–1932).
[13] „Der betende Lützower”, sam autor pracę nad pomnikiem wspominał tak: „Od roku 1910 do 1913 zajęty byłem wielkim jeźdźcem dla Sobótki. Abstrahując od niezwykle trudnego zadania, jakie stanowi postać jeźdźca, zwłaszcza, że nie miałem w tej materii żadnego doświadczenia, praca była także z czysto technicznego punktu widzenia niezwykle złożona. Wysoki na prawie 4 metry jeździec został wykuty z jednej bryły. Ciężko było uzyskać odpowiedni nienaruszony blok skalny. Cztery takie bloki wydobyto z kamieniołomów z okolicy Würzburga, zanim uzyskano odpowiedni. Kolejny problem stanowił transport. Przewóz koleją nie przysporzył szczególnych kłopotów, ale przetransportowanie głazu z dworca w Sobótce do położonego na wzniesieniu kościoła nie było proste. Z kamieniołomów w Radkowie trzeba było sprowadzić ciężki wóz z szóstką koni, podeprzeć wszystkie mosty na drodze, ją zaś samą – jako że działo się to zimą i było ślisko – wysypać piaskiem. Najtrudniejsze było ustawienie bloku kamiennego na wąskim, szerokim tylko na metr postumencie. [...] Wokół bloku w Sobótce zbudowano następnie szopę z desek, w której potem wraz z trzema kamieniarzami całymi miesiącami wykonywałem pracę w kamieniu” (T. von Gosen, Autobiografia, [w:] J. Sakwerda, Theodor von Gosen. Medale, przeł. W. Bielik, Wrocław 1993, s. 16–17).
[14] Autor dodaje, że członkiem ekipy był również rzeźbiarz o nazwisku Allert. Niestety nie udało mi się odnaleźć informacji na temat tego artysty.
[15] Historia o rozbiórce pomnika jest o tyle ważna, że różne źródła (m.in. strona internetowa Ossolineum:
www.oss.wroc.pl/dobrzyniecki) jako datę rozbiórki podają rok 1948. Ponadto krąży plotka, jakoby figura nie uległa zniszczeniu i zakopano ją gdzieś w całości.
[16] Schützenhaus – strzelnica.
http://www.e-znaczenia.pl/?p=865