To urządzenie, które wynalazł Franciszek Rychnowski i którego bardzo skutecznie używał do pomagania ludziom w niesieniu im ulgi w najróżniejszych dolegliwościach. Zainteresowanych odsyłam do tematu, w którym jest to udokumentowne >>.
W tym temacie chciałem się skupić na konstrukcji tego urządzenia. Nie mamy tego nijakich planów, a konstrukcję i zasady działania mozemy wnioskować na podstawie opisów zamieszczonych w wyżej wskazanym wątku.
Być może pewną pomocą mogą okazać się fragmenty z książki Tomasza Olszakowskiego pt. PAN SAMOCHODZIK I ... WYNALAZEK INŻYNIERA RYCHNOWSKIEGO, które zamieszczam poniżej:
(...)
str. 131:
Patrzyliśmy na metalowy stelaż, wyglądający jak podstawa maszyny do szycia. Do niego przytwierdzono tajemnicze koło obudowane cienką blachą. Z boku było widać jeszcze potężną korbę, służącą zapewne do wprawiania maszyny w ruch.
str. 132,133:
- Konstrukcja wydaje się banalnie prosta... Mamy korbę, tu system przekładni... - porachował
zardzewiałe tryby zębatek. Coś przez chwilę liczył na kartce.
- Jeden obrót dawał około 120 obrotów tej środkowej osi - wskazał gruby, okrągły pręt znikający
pod obudową. - Oś miała napędzać coś wewnątrz..
Blacha była cienka, ale śrubki, które ją trzymały, choć całkiem zardzewiałe, okazały się nieoczekiwanie mocne. Powolutku odczepiliśmy obudowę. Naszym oczom ukazały się cztery tajemnicze dyski z ciemnej masy poznaczonej plamami rdzy. Były nieco większe niż stare winylowe płyty do gramofonu, a ich grubość wynosiła około centymetra. Oś przechodziła przez ich środek, a szczeliny pomiędzy nimi były nie grubsze niż na palec.
Marek zaświecił latarką w przerwy i spostrzegliśmy zardzewiałe blaszki przytwierdzone do powierzchni dysków.
- Wiesz, co to mogło być? - zapytałem.
- Owszem. Te dyski to ebonit. To coś to zwykła maszyna elektrostatyczna... nie pokazywali wam tego
w szkole?
Pokręciliśmy przecząco głowami.
- To taka zabawka do doświadczeń fizycznych - wyjaśnił. - Ten akurat model jest bardzo interesujący...
Zazwyczaj używa się tylko jednej tarczy i szczotki do zbierania ładunków. Tu mamy aż cztery tarcze
i sądząc z konstrukcji - oświetlił jeszcze raz szczelinę, oglądając widoczne fragmenty osi - mogły
wirować parami odwrotnie... Tylko te zewnętrzne osadzono na stałe... Jednak są i szczotki...
- Chcesz powiedzieć... - zaczął pan Tomasz.
- Tak. To takie samo urządzenie, jak używane do doświadczeń, może nieco wymyślniejsze. Skoro tarcza
mogła robić, powiedzmy, około tysiąca obrotów na minutę, a były cztery...
Obliczał przez chwilę coś w pamięci.
- ... to oznacza, że inżynier mógł uzyskiwać bardzo wysokie napięcie - dokończyła za niego Stasia.
- Tak przypuszczam, że kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy woltów...
- O la, la - wyrwało mi się.
Marek oglądał tymczasem kable wybiegające z urządzenia.
- Ładunki trafiały tutaj - wskazał dziwny metalowy kolec. - przypomina mi to stary piorunochron.
Sądząc po tym gwincie, był pierwotnie zabezpieczony... Innymi słowy, wyładowania następowały w
szklanej butelce albo czymś takim.
- Wyładowania? - spytał szef.
- Oczywiście. Jeśli w tym sztyfcie gromadziła się taka ilość ładunków elektrycznych, wcześniej czy
później musiało nastąpić gwałtowne wyładowanie, coś w rodzaju miniaturowego pioruna...
- I tym walił w chorych, żeby ich leczyć? - zdziwiłem się.
- Niemożliwe. Nikt by nie przeżył kilku takich uderzeń pod rząd... To chyba nie jest kompletny
model.
(...)
str.150:
- Co to? - zdumiałem się.
- Tarcze - wyjaśnił ochoczo Marek. - Zrekonstruujemy maszynę Rychnowskiego...
Na solidnej drewnianej ramie były już osadzone sworznie. Dziewczyna wyłączyła tokarkę i rękawicą ujęła obrabiany detal. Fizyk zaczął wyjmować ebonitowe tarcze... Spojrzał na jakiś schemat.
- Skąd to masz? - zdumiałem się. - Co tu jest grane?
Spojrzałem na pana Tomasza. Uśmiechnął się szeroko.
- Przypomnij sobie, o co procesował się Rychnowski ze spółką.
- Oszukali go - wytężyłem mózg.
- Tak. A na czym poległo oszustwo? Nie pamiętasz? Opatentowali jego urządzenie...
- Patent...
- Właśnie, panowie muzealnicy - uśmiechnął się z udawaną wyższością fizyk. - Zadzwoniłem do
Urzędu Patentowego i przefaksowali mi schemat i opis urządzenia...
- Tymczasem wystarczyło ruszyć głową - pogodził nas szef. - Nawet fizycy mogą czegoś nauczyć nas,
humanistów. Wczoraj nie było nas cały dzień, bo wyskoczyliśmy do Przemyśla po granulat... A ory-
ginalne urządzenie Rychnowskiego, które zdobyłeś też się przyda. Po pierwsze porównamy, czy
rekonstrukcja jest dokładna, po drugie zaś lepiej, żeby taki zabytek stał w miejscowym muzeum, a nie
rdzewiał w magazynach KGB...
Nie sposób było się z tym nie zgodzić... Metalowe obejmy wyszlifowane przez młodszą dziewczynę, wykonane z metalowego płaskownika, były zaopatrzone w otworki. Szybko i zręcznie montowali maszynę. Dwie nieruchome tarcze, pomiędzy nimi dwie ruchome, dalej szczotki, druty, stalowy sztyft zamknięty w szklanej bańce. Bańka miała dwa otwory - jeden skierowany do dołu, drugi do góry...
- To według opisu z pewnego starego artykułu - wyjaśnił Marek.
Kasia ustawiła na kuchence elektrycznej szybkowar. Spust pary połączyła gumową rurką z dolną częścią cylindra...
Pokręciłem głową.
- Cuda i dziwy - powiedziałem.
Marek zainstalował solidną korbę, chyba od starej wyżymaczki. Korba przez system przekładni - poznałem detale wykręcone z lewarka samochodowego - napędzała trzpień przechodzący przez środek urządzenia. Na nim obracały się wewnętrzne tarcze...
- A więc, wedle opisu patentowego, uzyskamy elektryczność w postaci zielonych kuleczek - stwierdził
Marek z zadowoleniem.
Gdzieś z głębi mieszkania nadeszła Stasia.
- Skończyliście? - zapytała.
Marek kiwnął uroczyście głową.
- Zanim para osiągnie odpowiednie ciśnienie, minie co najmniej kwadrans - jej kuzynka gestem
zaprosiła nas w głąb pracowni.
(...)
str. 152,153:
- Nieważne - wzruszyła ramionami Stasia. - Puszczamy parę.
Mleczny obłoczek wypełnił szklaną bańkę.
- Może po starszeństwie - fizyk skłonił się przed szefem.
- Damy mają pierwszeństwo - pan Tomasz gestem ustąpił miejsca Kasi.
Ujęła korbę i zakręciła nią. Zrazu powoli, potem coraz szybciej tarcze zaczęły się obracać. Wreszcie ruch był tak szybki, że ich kontury zatarły się lekko. Z końca przewodnika zanurzonego w szklanym naczyniu wystrzeliło piękne wyładowanie miotełkowe. Jej kuzynka puściła więcej pary. Z górnego otworu wyleciał rój zielonych kuleczek. Były wielkości ziarenek grochu. Zapachniało ozonem i jakby fiołkami.
- Eteroid - powiedziała młodsza z dziewcząt nie przestając kręcić - Łapcie to...
Kulki dały się chwytać w butelkę po mleku. Powoli zlepiały się w większą, wielkości piłeczki pingpongowej. Dziewczyna zaprzestała kręcenia i tarcze powoli wyhamowały. Jej kuzynka zatkała butelkę gumowym korkiem. Potrząsnęła i kulka uderzyła o ścianę. Była dość elastyczna, ale po drugim potrząśnięciu rozsypała się ponownie na roje małych kuleczek.
- Trzeba sprawdzić, czy odbarwia negatywy fotograficzne i jak oddziałuje z metalami - powiedziała
Stasia. - Powinno wzbudzać ładunki elektryczne w płycie miedzianej i oddziaływać mechanicznie
na luźno zawieszone przedmioty...
- Oczywiście - przyznał Marek. - Fajnie nam wyszło, no nie?
Spojrzeliśmy na niego we czwórkę.
- Coś wiesz? - zmrużyłem oczy.
- Oczywiście. To, co tu widzimy - teraz on potrząsnął butelką - to po prostu silnie zjonizowana para
wodna... Nie ma w tym nic niezwykłego, choć w czasach Rychnowskiego, gdy badania elektryczności i
jej oddziaływań nie były jeszcze tak zaawansowane, mogło to budzić pewne emocje...
- Ale on tym naświetlał chorych - jęknął szef.
- No cóż, ujemna jonizacja powietrza dobrze robi na samopoczucie - uśmiechnął się. - A zresztą,
może to był efekt placebo?
(...)