Re: WOŁYŃ 1943
: środa 18 paź 2017, 21:52
http://czashistorii.pl/marek-a-koprowsk ... zynskiego/Marek A. Koprowski pisze:Koprowski: Wojenny terror w Kowlu. Najpierw Rosjanie, później Niemcy i Ukraińcy. Świadectwo Franciszka Leszczyńskiego
16 października 2017
Franciszek Leszczyński urodził się w Kowlu w 1920 roku. Ma więc 97 lat i jest chyba najstarszym żyjącym żołnierzem 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Przeszedł nie tylko cały jej szlak bojowy, ale wcześniej walczył w oddziale „Jastrzębia”. W sumie w partyzantce spędził jedenaście miesięcy, chociaż w konspiracji był jeszcze dłużej.
Jego mama miała na imię Paulina, a tata Albin. Mama prowadziła dom i niewielkie gospodarstwo przydomowe, a ojciec, jak większość mężczyzn w Kowlu, pracował na kolei. Mieszkali we własnym domu przy ulicy Maciejowskiej, która biegła między torami a szosą prowadzącą w stronę koszar. Dalej, kawałek za ich domem, tory się rozdzielały. Jedne odchodziły na Chełm, a drugie na Włodzimierz Wołyński i Kamień Koszyrski, dalej na Sarny, a później do sowieckiej granicy.
Miał jeszcze dwóch braci. Razem we trójkę pomagali mamie przy gospodarstwie, w którym było co robić. Mieli zawsze dwie krowy, dwa, trzy świniaki i sporo gęsi. Naokoło było dużo bagien, różnych sadzawek, stanowiących dla gęsi prawdziwy raj. – Trzymaliśmy zawsze dużo kur, około pięćdziesięciu sztuk – wspomina Franciszek Leszczyński. – Wyganialiśmy te kury na łąkę, żeby skubały trawę. Gdy skończyłem siedem lat, tak jak wszystkie dzieci, rozpocząłem naukę w szkole podstawowej. Gdy skończyłem szóstą klasę, rodzice zadecydowali, że będę kontynuował naukę w gimnazjum mechanicznym. Wtedy była taka zasada, że jak ktoś po podstawówce kształcił się dalej, to do gimnazjum szedł po szóstej klasie. Jeżeli zaś kończył naukę na podstawówce, to musiał jeszcze zakończyć siódmą klasę. Nauka w gimnazjum trwała pięć lat i ja nie zdążyłem go ukończyć z powodu wybuchu wojny. Przerwałem naukę po trzech latach.
Okres międzywojenny pamiętam dość dobrze. Powodziło się nam całkiem nieźle. Tato na kolei zarabiał przyzwoicie. Na każde dziecko dostawał po 25 złotych dodatku, a 25 złotych przed wojną to było bardzo dużo! Jedzenie mieliśmy swoje. Produktów żywnościowych praktycznie się nie kupowało – wspomina Leszczyński. O tym, że zbliżała się wojna, jego rodzina wiedziała bardzo dobrze. Nawet o tym, że Sowieci wbiją Polsce nóż w plecy. Obok nich mieszkał Saweryn, Białorusin, który później okazał się sowieckim szpiegiem. Podawał im informacje o zbliżającej się wojnie, które zawsze się sprawdzały.
Jutro wkroczą Sowieci
– 16 września powiedział, że jutro wkroczą do Kowla Sowieci – wspomina pan Leszczyński. – Potrafił nawet przewidzieć, o której to będzie godzinie. Jego siostra przed tym wydarzeniem uciekła do Wołkowyska, gdzie miała rodzinę. Ona też zajmowała się szpiegowaniem na rzecz Sowietów. Dwaj jego synowie poszli na wojnę i dostali się do niewoli niemieckiej. Zięć zginął za Polskę we wrześniu 1939 roku. On sam był taką gadziną. Jak Sowieci wkroczyli, to nasz sąsiad dalej dla nich pracował, chociaż munduru NKWD nie założył. Nie uciekł też z nimi, gdy wycofywali się przed naporem Niemców. Ci się jednak zorientowali, że pracuje dla Sowietów, i go aresztowali. Nie zdołali jednak nic z niego wyciągnąć, bo popełnił samobójstwo w celi. Powiesił się na jakimś sznurku. Zanim zaczęła się okupacja niemiecka, wcześniej była sowiecka, która dla Kowla zapisała się tragicznie. Mój starszy brat od razu został aresztowany. Odnalazł się dopiero po wojnie.
Sowieci po zajęciu Kowla od razu zaczęli wprowadzać swoje porządki. Zlikwidowali polskie szkoły, zaczęli aresztować wszystkich patriotycznie nastawionych Polaków. Franciszek Leszczyński musiał iść do pracy na kolei w warsztatach sygnałowych. Zatrudniono go tam jako kierowcę. W budynku, w którym mieściło się gimnazjum, Sowieci urządzili szpital wojskowy i tzw. odwszalnię, w której palili książkami ściąganymi ze wszystkich polskich bibliotek w okolicy. Zanim Niemcy wkroczyli do Kowla, Sowieci wypalili wszystkie książki co do jednego egzemplarza. Okupacja sowiecka była straszna, bo nikt nie był pewny dnia ani godziny. NKWD prowadziło stale aresztowania, usiłując sparaliżować rodzący się ruch oporu. Polowało przede wszystkim na oficerów rezerwy, którzy do działalności podziemnej najbardziej się nadawali. NKWD w polowaniu na nich pomagali przede wszystkim milicjanci, głównie żydowskiego pochodzenia. W lutym 1940 roku Sowieci dokonali pierwszej wywózki. Odbywała się ona w koszmarnych warunkach, podczas silnych mrozów, sięgających minus 40 stopni Celsjusza. W Kowlu do wywózki zaangażowano też siły cywilne.
– Ze względu na to, że ja pracowałem w warsztacie jako kierowca, to kazali mi samochodem zwozić na stację rodziny przeznaczone do deportacji – wspomina Franciszek Leszczyński. – Jeździłem wtedy takim dużym, ciężkim samochodem ciężarowym. Na pakę takiego samochodu zabierało się sześć rodzin i zawoziło na dworzec w Kowlu. Wśród wywożonych było też wielu naszych znajomych. Wywozili osadników wojskowych, leśników, nauczycieli, ziemian i w ogóle inteligencję. Od razu było widać, że Sowieci chcą „odgłowić” polską społeczność, pozbawić jej przywódców, niszcząc jednocześnie podglebie dla ruchu oporu. Deportowane rodziny miały najwyżej dwie godziny na spakowanie się i zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Były całkowicie nieprzygotowane do wywózki. Zaskoczone pakowały do węzełków rzeczy najcenniejsze, a niekoniecznie najpotrzebniejsze w nowych warunkach życia na Syberii i dalekiej północy w rejonie Archangielska, gdzie znaczna część Wołyniaków z tej pierwszej wywózki trafiła. Po tej pierwszej wywózce ludzie zaczęli spodziewać się – całkiem słusznie – następnych i zaczęli się do nich przygotowywać, gromadząc suchary i inną żywność nadającą się do dłuższego przechowywania. Wszystko to stało popakowane w workach, stojących blisko drzwi, żeby w razie potrzeby wszystko było pod ręką. W sieni każdy trzymał również ciepłą odzież, zwłaszcza kożuchy, buty i czapki. Moi rodzice też liczyli się w możliwością wywózki i byli na nią przygotowani.
Bezwartościowe ruble
Sytuacja Polaków w Kowlu z miesiąca na miesiąc się pogarszała. Ludziom powoli wyczerpywały się zapasy. Sprzedawali wszystko, często dorobek całego życia, by zdobyć pieniądze na zakup żywności na wsi czy na bazarach. Po wkroczeniu Sowietów początkowo była w obiegu polska złotówka. Szybko się jednak okazało, że zostawili ją to tylko po to, żeby wydrenować polski rynek. Sowieci po zajęciu Wołynia zaczęli osiedlać na nim nie tylko enkawudzistów i żołnierzy, ale również urzędników, nauczycieli, milicjantów itp. Dysponowali oni tylko rublami, których siła nabywcza byłą czterokrotnie niższa niż polskiego złotego. Wszystkie sklepy musiały je przyjmować w stosunku jeden do jednego. Sowieci natychmiast rzucili się na sklepy i za swoje bezwartościowe ruble wykupili wszystko, co tylko w nich było! Wartość złotówki drastycznie spadła. W końcu 1939 roku w ogóle złotówkę wycofano z obiegu. Wszystkie przedsiębiorstwa i banki zostały znacjonalizowane. Kto nie miał pracy, ten nie miał środków do życia. Od początku wszyscy byli poddani totalnej propagandzie, mającej przekonać mieszkańców Kowla, że w Związku Sowieckim wszystko jest lepsze. Na każdym kroku wisiały plakaty zachęcające do akceptacji nowego porządku. Sowiecka agitacja podjudzała też Ukraińców przeciwko Polakom. Wytwarzała ona atmosferę wrogości, wynikającą z utożsamiania niesprawiedliwości społeczno-narodowej z pojęciem Polski. Wmawiano Ukraińcom, że Sowieci wkroczyli na Wołyń, żeby ich uwolnić od polskiego jarzma!
– Pamiętam taki plakat, którego bohaterem był dyrektor szkoły podstawowej, do której uczęszczałem – kontynuuje wspomnienia Franciszek Leszczyński. – Był to otyły, bardzo gruby mężczyzna. Chorował na cukrzycę i ledwo się ruszał. Sowieci przebrali go za kułaka, zaprowadzili na pole i posadzili na worku pełnym zboża, obok którego stało jeszcze kilka worków. Obok zaś pięciu ukraińskich chłopów ciągnęło pług, poganianych batem przez jakiegoś pomocnika tego kułaka. Propaganda taka budziła niechęć Ukraińców do Polaków, skłaniała ich do donoszenia na nich do Sowietów itp. Sowiecka propaganda nachalnie atakowała mieszkańców Kowla niemal z każdej witryny.
Przedstawiała ona w czarnych kolorach sytuację nie tylko w Polsce międzywojennej, ale również w USA. Przekonywała, że w Ameryce ludzie mieszkają w kartonach na ulicy, że umierają z głodu itp. Człowiek w miejscach publicznych musiał uważać na każde słowo. Nie mógł powiedzieć nic krytycznego pod adresem władz, bo zaraz ktoś mógł donieść i człowiek mógł trafić za kraty. Więzienie w Kowlu było zapchane do granic możliwości. W czasach polskich był to niewielki areszt na około dwustu więźniów. Sowieci upchnęli w nim jednak cztery razy więcej ludzi. Warunki bytowe musiały tam być koszmarne. Polak w tamtym czasie nie znaczył nic! Był na dole drabiny społecznej. Gdyby okupacja sowiecka trwała dłużej, to pewnie wszystkich Polaków by wywieźli jako element niepożądany.
Z deszczu pod rynnę
Tuż przed wybuchem wojny niemieckosowieckiej na stację w Kowlu podstawiono około stu towarowych wagonów. Na wszystkich padł blady strach. Mieszkańcy Kowla zdawali sobie sprawę, że Sowieci szykują kolejną wielką deportację ludności polskiej na Wschód. Wywózka miała się zacząć 24 czerwca, ale 22 czerwca nad ranem na Sowiety uderzyli Niemcy. Ich napaści Sowieci w ogóle się nie spodziewali! Był to dla nich grom z jasnego nieba. Wcześniej często publicznie mówili, że Niemcy to nasi druzja – przyjaciele. Jak ich ci „przyjaciele” zaatakowali, to uciekali, gdzie pieprz rośnie.
Niemcy hurtem brali ich do niewoli i traktowali gorzej niż bydło. W Kowlu urządzili dla nich obóz jeniecki. Mieścił się on w magazynach koło koszar wojskowych. Magazyny te mieściły się w murowanych barakach. Niemcy te baraki ogrodzili drutem i stłoczyli w nich ogromną masę jeńców. Byli oni dziesiątkowani przez choroby. Nie było dnia, żeby nie wywieziono z obozu kilka furmanek trupów. Jak wychodzili na robotę, to też wszyscy żywi nie wracali. Niemcy karmili ich rozgotowaną brukwią i obierkami przywożonymi z kuchni niemieckich koszar, a do pracy pędzili przy układaniu torów. Na odcinku do Chełma do Dęblina biegła podwójna linia do torów, a od Chełma dalej na wschód pojedyncza. Niemcy, chcąc zwiększyć przepustowość linii, zaczęli układać drugą nitkę torów i gonili do tego sowieckich niewolników, których traktowali jak dzicz.
– Ja już podczas okupacji sowieckiej byłem związany z konspiracją. Należałem do tzw. grupy Maciejowskiej – wspomina Franciszek Leszczyński. – Aktywnej działalności ona nie prowadziła i była mocno zakonspirowana. NKWD tępiło polskie podziemie z całą bezwzględnością. Najbardziej trzeba było uważać na donosicieli. Za bochenek chleba ludzie sprzedawali swoich sąsiadów. Rekrutowali się oni nie tylko z Ukraińców czy Żydów, ale także niestety spośród Polaków. Nasza grupa spotykała się ukradkiem, najczęściej nocami. Na zebraniach zaznajamiano nas z ogólną sytuacją, uczono podstaw konspiracji, zasad prowadzenia działalności wywiadowczej i kontrwywiadowczej, metod obserwacji np. ruchu kolejowego itp. – podsumowuje pan Leszczyński.
Gdy Niemcy wkroczyli do Kowla, to wielu ludzi odetchnęło i zaczęło traktować ich niemalże jak wyzwolicieli. Ci, którzy tak jak Franciszek Leszczyński pracowali na kolei, nie mogli narzekać. W porównaniu z czasami sowieckimi sytuacja na kolei się poprawiła. Jak na warunki okupacyjne kolejarze mieli całkiem nieźle. Też oczywiście trzeba było uważać, bo Niemcy także ze wszystkimi podejrzanymi o przynależność do podziemia się nie patyczkowali. Po umocnieniu się w Kowlu Niemcy zajęli się w pierwszej kolejności Żydami. Po ich wymordowaniu Polacy spodziewali się, że zajmą się nimi. To mieli jednak w planach Ukraińcy. OUN już przygotowywała wielką akcję „oczyszczania” z polskiego elementu całego Wołynia…